Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

Wreszcie ukazał się lord John. Trzymając rękę wysoko w górze, ukazywał w niej zebranym, żądaną pieczęć państwową.
— Niech żyje prawdziwy król! — wołał tłum rozentuzjazmowany — niech żyje!!
Muzyka grała. Krzyczano i poruszano chustkami.
Pośród sali na podwyższeniu stał oberwany chłopczyna, prawdziwy król Anglii, a w okół niego najznakomitsi panowie na klęczkach.
Tom Canty rzekł:
— Teraz, wielki królu i panie, zabierz tę odzież królewską, a oddaj biednemu Tomowi jego łachmanki.
— Powiedz mi lepiej, mój drogi, w jaki to sposób przypomniałeś sobie to miejsce, w które schowałem pieczęć.
— W bardzo prosty, panie — odrzekł Tom bez zająknienia. — Czyliż bo nie używałem jej nie raz? bardzo często...
— A więc — rzekł Edward — używając jej, musiałeś rzecz prosta wiedzieć, gdzie się znajduje?
— Nie wiedziałem właśnie, że to jej szukają, że to ona nazywa się pieczęcią państwową, a nie powiedziano mi jak ona wygląda.
— Nierozumiem, — przerwał król — więc w jakimże celu używałeś pieczęci?
Twarzyczka Toma pokryła się rumieńcem. Milczał, spuściwszy oczy.
Spostrzegłszy to król, rzekł łagodnie:
— Nie bój się, mów prawdę. W jakim celu używałeś pieczęci królewskiej?
— Tłukłem nią orzechy, — odrzekł Tom zgnębiony.