Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

Po odejściu oficera Mayles mówił do siebie:
— A więc koniec wszystkiego. Teraz trzeba będzie skończyć na szubienicy i przez co, przez kawałek głupiego papierka, a biedny chłopczyna zginie i przepadnie bezemnie.
Oficer powrócił niezadługo, spiesząc się widocznie.
Przedewszystkiem rozkazał wypuścić Maylesa i oddać mu miecz jego.
Złożywszy ukłon Maylesowi, rzekł:
— Proszę, racz pójść panie za mną!
Mayles myślał sobie:
— Ten zły człowiek widocznie drwi sobie ze mnie. Inaczej z pewnością postąpiłbym z nim sobie, gdyby nie to, że dla mnie ostatnia godzina wybiła.
Podprowadziwszy go do skrzydła pałacowego, oficer polecił mu podejść do wygalonowanego lokaja, który z nizkim ukłonem poprowadził go po wspaniałych wschodach, obstawionych szpalerem sług dworskich.
Wprowadzono Maylesa do wspaniałej sali, gdzie pozostawiono go stojącego w pośrodku.
Dziwny lęk opanował Maylesa.
Przed nim na tronie pod baldachimem młody królewicz w purpurze, rozmawiał z którymś z młodych magnatów.
Mayles pragnął co rychlej mówić z królem. Serce bolało go od szyderstw, jakich doznał od otaczających.
Gdy król podniósł nieco głowę tak, iż Mayles mógł nieco już ujrzeć jego oblicze, stanął jak ska-