komnaty i wszedł niemi mężczyzna średniego wzrostu, około pięćdziesięciu lat mieć mogący, miłego dość oblicza, z trochę już przerzedzonym włosem i wielkich wypukłych oczach, świadczących o krótkim wzroku, ubrany w ówczesny strój mody francuskiej i zbliżając się do księdza, pozdrowiony został przez tegoż słowami:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Na co z całem poszanowaniem odpowiedział:
— Na wieki wieków amen; a cóż tu księdza dobrodzieja w me progi sprowadza?
— Jestem proboszcz parafii O...[1], niedaleko stąd odległej, sprowadza mnie tu interes do JW. pana kasztelana, dosyć ważny, a jego bliżej obchodzący. Oto wczoraj rano około ósmej godziny w naszej wiosce błąkał się chłopiec, sługa mój kościelny przyprowadził go do mnie i przekonałem się, że to jest syn JWpana.
— Co! co! — zawołał, poruszywszy się gwałtownie z miejsca kasztelan.
Przez całą tę rozpoczętą audyencyę ja trzymając się sutanny proboszcza, kryłem się za nim.
— Gdzież on jest i jak mu na imię? — zawołał ojciec.
— Pan Wincenty jest tu JW. panie — odrzekł proboszcz i obrócił się chcąc mnie postawić przed obliczem ojca; ale ja wciąż obracałem się wokoło z księdzem, aż dopiero przywołany w pomoc Szczepan odczepił mnie i osobno postawił.
- ↑ Zapewne Osięciny.