ten bezwarunkowo brał baty. Czasem dało się przejednać pana audytora bułką, szlązakiem[1], lub t. p., lecz ja mając niezły apetyt sam wolałem spożyć te specyały, a że najwięcej trafiało mi się mieć nescit, więc z batami dosyć wcześnie się otrzaskałem i starałem się tylko jak najwcześniej sam się na ławce położyć, aby później mieć prawo obciągać drugim koperty.
Tak upływał mi czas szkolny, a małoco do głowy przybywało, zato w figlach doskonaliłem się coraz więcej. Raz, pamiętam, w końcu maja, kiedy liście najbujniej są rozwinięte, a ptaki pielęgnują już swoje pisklęta, w każdem gnieździe, o którem wiedziałem, śledziłem pilnie wzrost żyjących tam ptasząt. Wokoło kościoła na cmentarzu były wysokie lipy i kasztany; w dziupli jednej, a było to w sobotę, dzień rekreacyi, wiedząc o gnieździe lelaka wybrałem się, by te niebożątka odwiedzić; wlazłem na drzewo i zajęty czynnie swoją robotą, posłyszałem na dole jakieś mruczenie, spojrzę, z drugiej strony od zabudowań klasztornych szedł ksiądz kaznodzieja i przygotowywał się do jutrzejszego kazania. Ja wtenczas najostrożniej posunąłem się jeszcze wyżej na drzewo pomiędzy najgętsze liście, aby nie być dostrzeżonym; profesor tymczasem chodząc wolnym krokiem tam i napowrót po cmentarzu wciąż wertował swoje kazanie. Siedziałem najspokojniej tak z godzinę, wyczekując sposobnej chwili do uwolnienia się z tego więzienia, lecz z nudów przy-
- ↑ W Toruniu, pewien gatunek ciastka z rodzynkami — patrz Linde Vol. V, fol. 552. P. Wyd.