Strona:Krwawe drogi.djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dam wam kilku ludzi.
— Dziękuję.
Młodszy oficer strzepnął palcami i usiadł z taką energią, że aż krzesło trzasło.
Starszy wstał, zapiął mundur i, dobroduszno-ironicznem spojrzeniem obrzuciwszy oficera, wyszedł z pokoiku, minął długi pokój jadalny i ogromny przedpokój, ozdobiony rogami jeleni i dzików. Nad drzwiami rozpinał skrzydła ogromny orzeł.
— Jeszcze tylko tutaj są takie duże orły — i w Tatrach — pomyślał.
Przeszedłszy dziedziniec dworku, pełen uwijających się żołnierzy, wydostał się poza ogrodzenia.
Wiła się piasczysta droga w stronę północną. Oficer przeszedł nią, mijając straże, aż znalazł się zupełnie sam. Domów nie było, ludzi nie było, tylko droga, której szlak gubił się już w zmierzchu, dęby i topole czerwone, jesienne, a opodal po obu stronach rzadkie kępy jodeł i brzeziny. Okolica była płaska. Gdzieniegdzie wyłaniał się pagórek piasczysty, rosochaty, stary dąb — zresztą las i las. Mgły sine i białawe wywlekały się z głębi borów i obłokami zwiewnymi snuły się, otulając ziemię sennym tęsknym powojem. Z poza nich widmowe już tylko zarysy kształtów znaczyły się w coraz głębszej pomroce.
Oficer szedł zwolna. Twarz jego zawsze wyraźna, ostra, w ściągnięciu brwi i skurczu szczęk znamionująca skrystalizowaną wolę,