teraz jakby napiła się z krajobrazu rzewnej, zawodzącej po polesku żałości. Bystre, suche, oczy rozemgliły się teraz, czy od patrzenia w miękkie, ciche obłoki mgieł, czy na widok wybladłego księżyca albo tajemnicą tchnących, zlewających się z powietrzem drzew.
Pochylił się, zgarbił. Szabla, wybłyskująca z pod krótkiego płaszcza, obijała się o golenie niedbale.
Nie poznałby go nikt z jego żołnierzy. Spotkawszy, pomyśłałby, że to Poleszuk ospały, chytry i małomówny przesuwa się między mgłami.
Cóż ci to wodzu?
On sam nie umiałby dać odpowiedzi. Od czasu, gdy go wojna w te strony pchnęła, zgryzota wśliznęła się w serce. Nikt jej nie odczuł, bowiem ludziom nie można jej pokazywać, ale w głębi podgryzała ona wolę...
Rozsypywało się dzieło.
Sprawa, zda się, zaczepiła się o skryty, tragiczny węzeł, niby okręt o nieznaną rafę, która mu grozi rozbiciem.
Nikt rady znaleść nie zdołał.
W spojrzeniach podkomendnych, w lęku przyjaciół, w popłochu ogólnym słyszał głos: Sterniku! Sterniku!
Już tak bywało... i zwykle potem ogarniała go straszliwa samotność.
Sterniku! Sterniku!
Ty jeden możesz nas uratować.
Ha! ha! ha!
Włóż rękę we własne trzewia, wgryź się
Strona:Krwawe drogi.djvu/026
Ta strona została uwierzytelniona.