się, czają i znowu za podmuchem wiatru podnoszą, idą dokądś, uciekają, plączą się.
Mgły — mgły — mgły —
Wyziewy gnijących wód, oddechy zakisłych moczarów, niewysuszane, stojące bagna, wieczne błota...
Moczary i mgły, niby myśli zabite, pozbawione krwi.
Myśli nudne, umarłe niby wyziewy wiecznych bagien, niby mleczne, bezwolne, wiewne mgły...
Gardzę wami! — mgły kłębiące, plugawe oddechy niewysychających błot — precz!
Wichrze, któryś mnie porwał, coś mnie poniósł na szczyty lodowe, gdzie lotnicy i orły szybują, przejmij me serce płomieniem, abym te oślizłe bagniska wypalił.
Wśród welonów mgły zajaśniało światełko. Świeciło i gasło. Płomyk zapalał się w jednym punkcie i naraz przeskakiwał o kilka metrów w bok.
Błędny ogień na bagnie?
Ha! ha! ha!
I z bagna także wyjść może światłość!
Śmiejcież się gwiazdy...
Na bagnach kres mojej drogi, a błędne ogniki, to moje myśli...
Światełko kręciło się, gasło i znów siąpiło głuchym blaskiem. Ale zbliżało się zwolna, cicho. Nareszcie zawisnęło już tak blisko, że gdyby nie mgły, możnaby je rozpoznać. Naraz jęło znów skakać, poruszać się i przybliżać!
Strona:Krwawe drogi.djvu/028
Ta strona została uwierzytelniona.