Strona:Krwawe drogi.djvu/029

Ta strona została uwierzytelniona.

Kto tam? — krzyknął oficer.
Ognik zgasł.
— Odezwij się, bo strzelę... — zawołał powtórnie.
— To wy, obywatelu komendancie? — ozwał się ktoś.
— Józek! — a chodźże żwawo, żwawo!
Z mgły wynurzył się Poleszuk w portkach zmoczonych, w łapciach na nogach.
— Cóż tam?
— Dobrze. Mochy zwiały dzisiaj zrana. Dwór wolny.
— Dziękuję ci. Leć na kwaterę i przyprowadź mi konia. A uspokój ich tam co do mojej osoby...
— Według rozkazu.
— Zastałeś we dworze kogo z państwa?
— Tylko kilku ze służby. Na pokojach nikogo. Może tam kto i został, ale nie dopytywałem.
— Cześć! — przyślij mi konia. Za dwie, trzy godziny wrócę.
Cześć! — wyprężył się wywiadowca.
W kwadrans potem tęgi ogier przebijał się raźnym kłusem przez mgły. Gdy wpadał w las, znikał wśród drzew niby centaur; gdy się wyłaniał na drogę polną, wtedy jeździec posępny urastał do wysokości wielkoluda w tym świecie mgieł, cieni, świateł i tajemniczych skrzypów i trzasków boru.
Skoczył wreszcie na prawo z drogi. Wiodła tu aleja ogrodowa, prowadząca wśród wyniosłych topól przed dwór, pilnowany przez