Głód, hańba, ruina...
Sami winni. Sami winni.
Bylibyśmy już dzisiaj w Moskwie, jak ongi...
Wyglądał jak człowiek wydający ostatnie tchnienie. Martwym wzrokiem zapatrzył się w światło świecy. Rozluźniły się mięśnie twarzy, a ręka wzdłuż opadła w niemocy.
Gdzież jest, kto zdejmie ze mnie ten ciężar...?
Nie zauważył nawet, że cicho otworzyły się drzwi tuż za nim. Stanęła w nich niewiasta w czarnych szatach, wyniosła, o twarzy białej i siwych włosach. Twarz senatorska, regularna, nieco oschła, dziwnie czysta i piękna.
— Synu! — szepnęła wyciągając rękę.
Nie słyszał. Może usnął na jawie?
— Słyszałam, że jesteś blisko... Czekałam... Mówili, że Legion polski blisko... synu!
Trąciła go ręką.
— Śpisz?
Przetarł czoło, ściągnął brwi...
— Kto to?
Zobaczywszy panią domu, która go kiedyś przyjmowała z gościnnością odważną, powstał.
— Poznała mnie pani...
— Jażbym ciebie nie poznała. Wtedy już gwiazda wielkości błyszczała na twem czole — bohaterze!
— Puste słowo... wybacz pani.
— Cóż ci to wodzu? Zwątpiłeś?
Nie odrzekł.
— Znałam kiedyś Traugutta...
Strona:Krwawe drogi.djvu/031
Ta strona została uwierzytelniona.