Strona:Krwawe drogi.djvu/033

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale ja mam jednak wiarę, że z tej wojny wielkie dla nas będą zmiany.
— Nie wystarczy wierzyć. Trzeba chcieć. Tak — już wiem, już chwytam myśl... tak... Ha! ha! — dobrze. Zniżę się, pójdę z nimi... uznam ich bierność za prawdę, uderzę czołem przed ich słabością... tak. Już wiem... potem oni sami wpadną w potrzask... Tak... ułatwię im przemyślenie rzeczy, aż przyjdą do mojego... tak... tak ma być, tak musi być...
— Nie rozumiem...
— Już czas. Żegnam cię pani. Tu przed laty piłem powietrze swobody, odpoczywałem, ja waryat. Dobrze, żem uciekł. Teraz wracam — tam czekają na mnie.
— Słowa twoje pomieszane, niejasne...
— Będą kiedyś jasne...
— Błogosław ci Bóg!
Oficer wypadł na dziedziniec. Siadł na konia. Puścił go cwałem. Twarz mu okrzepła, jak sopel lodu. Pędził przez mgły, jak błyskawica przez chmury. Chwila rozpaczy minęła. Wicher czasów ognia porwał go na swe skrzydła i niosł znowu... hen... ku niezbadanej doli, którą z toni czasu przyszłości wyrywał.