Strona:Krwawe drogi.djvu/034

Ta strona została uwierzytelniona.
UMARLI, KTÓRZY ŻYJĄ,
I ŻYWI, KTÓRZY UMIERAJĄ

Trzech panów. Jeden łysy, drugi z tikiem, trzeci ma nos niby ogromna, racyonalnie wyhodowana truskawka. Chociaż jest dziesiąta rano dopiero, oni mają taki wyraz twarzy, jakby odpoczywali po ciężkiej pracy całodziennej. Oczyma dumającemi o czemś, a może o rzeczy jeszcze niklejszej, wodzą po ścianach, wcale nie racyonalnie brudnych, po bufecie obciążonym stosami zakurzonych, jak dusze starych kawalerów, ciastek.
Pak — tak — cyka zegar, czwarty filozof i gruchot w tem towarzystwie.
Nagle twarz myśliciela z „tikiem“ automatycznie drgnęła, niby przyrząd opatrzony sprężyną. Zdumiało to snadź drugiego, gdyż podniósł brwi do góry. Ale nic nie rzekł, bo i tamten nie wyraził zresztą żadnego życzenia. Twarz drgnęła mu organicznie, jak deski trzasną niekiedy w rozsychającej się szafie.
Pak — tak...

Tedy przypomniało się myśli, szukającej życia, o Herwinie, który padł pod Konarami. O tym chłodnym, wytrwałym, jak chłop, subtelnym, jak arystokrata, lekceważącym niebezpieczeństwo, jak bohater, Herwinie.