Strona:Krwawe drogi.djvu/040

Ta strona została uwierzytelniona.

ska i prać Moskala, ale ktoby ta karku nastawiał, kiej go nikt nie musi.
— Hale, kieby to „nasze“ wróciły, sedłbyś, bracie, pod karabin, anibyś mruknął, a tak to se orzes — krowom — zgryźliwie rozmyślał Jędrek.
Aż tu ode drogi usłyszał dźwięk ostróg, głosy ludzkie i śmiech.
Szło se dwóch. Oba chłopaki młode, jurne, śmigłe. Na głowach mieli czapy jak stogi, na plecach kożuszki z czarnym barankiem i bluzy z amarantowemi wypustkami.
— Strzelce! — poznał ich Jędrek i przystanął.
A oni też stanęli i śmieją się.
— Jasiek, miarkujes, jak on orze? — powiada jeden.
— Ano krowom...
— Coby ino krowom, ale to i cielnom... — zaśmiał się.
Jędrkowi jakby w pysk dał, Więc śmignął batem krówsko i pcha lemiesz, ale oradło ani rusz nie chce się wgryść w ziemię, a tamci aż się bierą pod boki. Jędrka hańba pali i złość go od serca zajmuje, ale słucha. Tknęło go szczególnie, iż te strzelcy tak jakosi gadają z chłopska i tak się w mig wyrozumieli na tem, co to krowa cielna.
Aż go znowu zagadnął jeden z nich.
— Ty tam, jak ci ta... Mocnyś jak byk i zdrowy, co tu bedzies łajna kuńskie wyorywał. Podź z nami, tera wojna. Tera wszyćko musi iść na Moskala.