Strona:Krwawe drogi.djvu/052

Ta strona została uwierzytelniona.
W POCHODZIE

Deszcz białymi prętami siekł, wlewając się za kołnierz bluzy. Plecak napęczniał i zciężał w dwójnasób. Stopy grzęzły w błocie po kostki, a wiatr sobie u niejednego wyśpiewywał „Trawiatę“ — między podeszwą a skarpetką. Czasem zrywał się wicher i chlusnął żołnierzowi w twarz wodą, jak złośliwa panienka na Śmigus. Ale przy tem nie śmiał się i nie okazywał białych ząbków z pomiędzy różanych warg, jak dziewczyna, ale wył, łomotał, skomlił — jak pies czy — jak boginie zwycięstwa niewidzialnie lecące w powietrzu. Nie zastanawiał się nad tem polski bohater — o tym kiedyś poeci będą pisać wzniosłe wiersze, które belfry przyszłości będą wkuwać w głowiny synów dzisiejszych „szerokotorowych“.
Żołnierz szedł, a gdy mu było ciężej, śpiewał, gdy zaś było najciężej — klął...
Moskal cofał się i czmychał z wiatrem. Wiatr, psiakrew, morska świnia, pomagał mu i pchał go ku północy i dlatego zapewne dzisiaj nie można go było dopędzić i sypnąć mu ogniem w plecy.
Od czasu, kiedy Piłsudski wstąpił w Lu-