belskie, zmienił się żołnierz polski. Dawniej rycerski — dzisiaj hodował tylko jedną krwawą, nienasyconą żądzę: mordować Moskali, wygniatać ich jak robactwo. Najzacieklejszy nawet esdek zapomniałby o „międzynarodówce“ i źgałby z rozkoszą zbira moskiewskiego. Tę barwę krwiożerczości wnieśli w uczucia brygady chłopi lubelscy i siedleccy. Były ich setki, a wszystkich dusze zaciekłe, twarde, zionęły pragnieniem odwetu za palenie sadyb, pędzenie ludzi na północ, niszczenie plonów. W ich spokojnych, zimnych oczach tlił skryty płomyk strasznej nienawiści, którą ugasićby mógł tylko odwet równie straszliwy, jak zbrodnie moskiewskie.
— Kieby to cłek wlaz ino do tej jeich Moskwy sobacej. Tambyśwa pohulali!
— Bandzie, bandzie, Wojciechu — upewniał go towarzysz szeregu, pykając fajeczkę. — Pan Bóg litościwy...
— Co będzie? — zagadnął chłopiec o twarzy inteligentnej.
— Bal dyabelski.
— Oj to, to! — przygwarzał inny.
— Gdzie?
— W Moskwie.
— Jaki bal?
— Dyabelski bal, obwatelu, piekny bal z cyrwonym kogucikiem i panieńskim walcem na przygrywkę.
Młodzieniec żachnął się i rzekł surowo:
— Nie godzi się takich myśli żywić obywatelu...
Strona:Krwawe drogi.djvu/053
Ta strona została uwierzytelniona.