Strona:Krwawe drogi.djvu/054

Ta strona została uwierzytelniona.

Chłop wyjął fajeczkę, siarczyście splunął i złośliwym uśmiechem kolnął młodzieńca.
— Młodyśta obwatel!
— Nie wolno...
— Doprasom łaski pana obwatela, a tym to psiawiarom była wolność zabierać mi dwóch chłopców? Takie były szceniaki, jako i — ty, doprasom się łaski obywatela. A im tu była wolność spalić mi dom, stłamsić zboze, zadźgać krowinę, wydusić kartofle? Potem poszły psy wściekłe, sołdaty piekielne — a baba mi pomarła na tyfus, bo nie miała co żryć, a mój Michałek, co miał dziesięć roków i gryzł trawę, jak świnia, aż z niego polała sie krew i umarł.
— Psy — zerwało się w najbliższych szeregach.
— Dyable nasienie!
— Zbóje!
— Coby ich Pan Bóg pomordował!
— Coby im baby przestały rodzić!
— Na łańcuchu będziem wodzić, jak wściekłe kundle.
— Pomsta im!
A wiatr wył i niósł na północ: pomsta! pomsta!
Ponuro zawodził, ale żołnierzom zapiekłym w świętym gniewie była to muzyka najdroższa, albowiem śpiewała pieśń ich duszy, łaknącej krwi podpalaczy.
Szli już w milczeniu. Nie chciało się gadać i plugawić gęby słowami, gdy myśli były mało subtelne, złe i grożne.