Właśnie kolumna zawróciła drogą z pod lasu i przed oczyma rozwinął się przestrzenny widnokrąg. Szaro-sine mgły mętniały ponad lasami i błądziły po wydmach. Zaś hen daleko, gdzie bure niebo zachodziło na szarą ziemię, różowiła się ceglasto bronzowa łuna, jak to czasem bywa pod zachód słońca w deszcz. Tylko łuna była przyćmiona.
Głuchy pomruk zachwiał szeregami.
— Palom...
— Kobiety niewolom...
— Bydło wybijajom...
Wtedy wyprysnął z kolumny głos, niby raca z ciemności.
— Ślubowanie ci powiedam, Panie Jezusie i Tobie Najświętsza Matko, jako im zbójom w jeich ojcowiźnie nie odpuszcę. Domu im nie ostawie, ani bydełka, ani żonki niewinnej, ani dziecka... ino ziemię, bo onej to spalić nie spalisz. Ale w studnie im trucizny wpuszczę, coby się potruły, gdy który kiej wróci, będzie pił. Ano nie gniewaj się na mnie, Panie Jezusie i Ty Najświętsza Panno, boć ta Rusek nie człek, ano gorszy od zwierza, chtórego i prawo święte bić przykazuje.
A że przechodzili właśnie obok kapliczki, mówiący wyszedł z szeregu i padł na kolana w błoto i bił się w piersi.
W tej samej chwili bluznął za nim z szeregu szyderczy śmiech:
— Ślepuga! Patrzaj ino i nie obrażaj Matki Boskiej.
— Nie bluźnij — oburzył się inny.
Strona:Krwawe drogi.djvu/055
Ta strona została uwierzytelniona.