Strona:Krwawe drogi.djvu/069

Ta strona została uwierzytelniona.

jak w pracy konspiracyjnej, zamkniętej tajemnicą przed otoczeniem.
Ci, co mieli przyjść na zebranie, pięć osób, stawili się wszyscy.
Słuchałem rozpraw z roztargnieniem. Pamiętam, że wrażliwość moja była nastrojona obserwacyjnie. Jak dzisiaj widzę gwałtownie gestykulującego C., o twarzy wychudłej, czarującym zakroju warg, płomienistych, przenikliwych, napierających oczach i dziwnie ostrokątnem czole, pod którem cała dolna część twarzy znikała. Mówił coś, snuł jakieś odległe plany, o perspektywach fantastycznych, obliczonych na poruszenie całego, wielomilionowego narodu. Słuchałem go sceptycznie. Nie zapalały mnie błyski jego wprost genialnej inteligencyi, nie przejmowała podziwem jego bystrość umysłowa i wyjątkowa intuicya. Ten C. jest jednym z najzdolniejszych wśród młodego pokolenia polskiego... ale, jak większość przeważna naszych zdolnych, zwichnięty przez rosyjską anarchię naszego życia, przez lekkomyślną gospodarkę rabunkową, prowadzoną przez społeczeństwo wobec najzdolniejszych swoich ludzi, przez najokropniejsze warunki życia narodowego i społecznego, przez nędzę, głód, suchoty.
Tym razem słuchałem pół-uchem, słuchałem, co było pod słowami...
Wtem na podwórku kamienicy, na tym warszawskim, szarym, bezdrzewnym, zagrodzonym obdrapanymi murami oficyny podwórku, odezwała się... katarynka. Zgrzyt-