liwy, chrapiący, drażniący głos katarynki nie zawsze wprawia we wściekłość. Czasem działa, przynajmniej na mnie, dobrze, może wtedy, gdy jestem usposobiony apatycznie... jak wówczas. Zasłuchałem się w rechot onego instrumentu, gdy naraz kataryniarz zaczął śpiewać:
Rozłuka ty rozłuka,
Rodnaja ty storona!
Niczto nas nie rozłuczyt’
Kak mat’ syra ziemla!
Śpiewał tym głosem ludowym śpiewaków rosyjskich, nosowym, brzęczącym. Nuta pieśni, którą śpiewał, jest sama żałość bezbrzeżna, ale jakby z lubieżnością niejako zatapiająca i wpatrująca się w siebie. Jest w tej piosence pod smutkiem rozkosz. Prawdziwie smutna i wesoła pieśń... zarazem prostacka i porywająca. Do tego kataryniarz śpiewał ją z dzikim temperamentem. Znać było w nim artystę. Przejmował się. Nie wystarczało mu śpiewać. Zadarł w górę nie tylko głowę ale podrywał i nogi, a lewą ręką w takt wywijał w powietrzu.
Stanąłem w oknie, słuchałem i patrzyłem. Oplątała mnie ta melodya, zahypnotyzował mnie ten brodiaga rosyjski, zdrowy, krępy chłop o czerwonych, mięsistych, wystających policzkach.
Cisnąłem mu monetę.
Skończył i zaczął na nowo:
Zaczem nam rozłuczatsia
Zaczem w rozłukie żyt’