Strona:Krwawe drogi.djvu/071

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie łuczszel’ powienczatsia
I tak, kak żyli, żyt’.

Zamieniłem się w słuch. Nie myślałem o niczem — wsłuchiwałem się. I wtedy, jak to bywa, odrazu tknęło mnie uczucie, więcej niż uczucie, bo przeświadczenie, że jest tajemny związek między treścią naszego zebrania, a tym rosyjskim śpiewakiem.

Rozłuka ty rozłuka...

Żegna się, nas żegna. Rozłąka. Rozłąka między nami... a nim, a między nimi. Rozłąka, przepaść wieczysta, między tymi pięciu, co wołali w swych świstkach: „zbudź się, wstawaj!“ a tym wędrującym Moskalem.
C. szarpnął mnie na koniec za ramię.
— Zachwycił was, widzę?
— No tak, wsłuchajcie się w to, co on śpiewa...
— Tak, russkaja, skucznaja toska — handra — łzy raba...
— Ale... posłuchajcie...
Zrobiła się cisza. I wszyscyśmy słuchali przez chwilę. A on śpiewał:

Rozłuka ty rozłuka
Rodnaja ty storona!

Ktoś z obcych, kogo rozśmieszyła nasza powaga, rozśmiał się hałaśliwie i zerwał zamyślenie.
C. nerwowo poprawił binokle i spokojnie rzekł:
— A ja wierzę w przeczucia, znaki, nawet