Nareszcie... Skończyły się śmiertelne straże w rowach strzeleckich. Nadeszły posiłki, tysiące, setki tysięcy, o których nieprzyjaciel nie wie... pokryte lasami... zaszyte w śniegach i kniejach...
Rozkaz!
Dywizya rusza forsownym marszem na miasteczko; obchodzi lasami w ciągu godzin. Z obu flank... Ci w rowach mają maskować odwrót...
Niby watahy tygrysów, potrząsające grzywami z żelaza, rozglądające przestrzeń oczyma zimnemi...
Szeregi za szeregami, kolumny długie niby kanały na Marsie, ciężkie jak góry, straszliwsze od piorunów.
Z pośród sinych równin śnieżnych wyłoniło się już miasteczko, rzuca się w oczy zielonożółta bania cerkiewki.
Już!
Armaty zaryczą: do ataku!
Baczność!
Cisza.
Śmierć niewidzialna, jak powietrze, i, jak powietrze, wszędy obecna, zawisnęła nad ob-