Strona:Krwawe drogi.djvu/075

Ta strona została uwierzytelniona.

błękitne, szkarłatne iskry, żagwie, rakiety, ryk ludzi, ryk dział, ryk zwierząt — — szał...!
Myśl zginęła.
Obłęd wystrzelił z ziemi i pocwałował przez lasy, wzgórza, siedziby ludzi i zwierząt.
Tu żołnierz podniesioną kolbą zwalił wroga — trysnęła krew, mózg prysnął. Już go inny nanizał na bagnet. Padł. Koń stanął dębem — lecą z niego wnętrzności. Kupy ludzi kładą się ówdzie — jak przekrajane niewidzialnym nożem. To karabiny maszynowe. Jęk przeraźliwy gromady — i koniec. Tam — w jamie kłębowisko ciał potwornie poskręcanych, nogi, buty, ręce, tornistry, zgniecione twarze, bagnety, mięso ludzkie... to granat.
Obłęd.
Miasteczko ocieka krwią pożarów. Ówdzie wypadł człowiek o zjeżonych włosach, cały w mundurze czerwonym od krwi, pędzi i wyje. Zwaryował. Wpadł do lasu — roztrzaskał się o drzewo.
Tam niepoliczona gromada, błyskająca tęczą jaskrawych lśnień i ponurych cieni, łamie się w kolanach i wznosi ręce do gwiazd. Jeśli ich zrozumieją, będą ocaleni.
Zmiłuj się Boże nad nimi!
Gdzieindziej wsparty o ścianę domu stoi oficer w złocie. Usta otwarte, oczy przekrwione, pierś wyprężona; woła bezdźwięcznie, bowiem szpada wroga przygwoździła go do belki. Będzie tak rozkazywał, ten niemy pomnik okropności, póki nie opadnie fala żywiołu.
Tam żołnierz wrzucił granat ręczny w od-