Strona:Krwawe drogi.djvu/086

Ta strona została uwierzytelniona.

przykrywając oczy rękami i zasłaniając głowy kolbami karabinów. Wtedy przeciwnik pomknął granicę ognia o kilkadziesiąt metrów wprzód, tak, że już całe wzgórze znalazło się pod żywym pancerzem żelaza, lecącego z hukiem, wyciem i chichotem waryackim na wzgórze i poza nie, sięgając chwilami strumienia. Gdy pierwsze pociski wpadły do wody, panika ogarnęła kupy ludzkie. Tłum zrozumiał, że za chwilę odetną mu możność odwrotu, i z niepowstrzymaną gwałtownością rzucił się do ucieczki.
Wzgórze zostało odebrane.
Przezornie, jak lisy, obawiające się jeszcze pułapki, czołgali się ku niemu zwycięzcy. Kurczowo ściskając karabin, rozpychali stosy zabitych, spadali w doły, i dalej pięli się w górę. Pierwsi, którzy wpełznęli na szczyt, zobaczyli w dole mrowie kłębiących się w popłochu wrogów.
Odetchnęli.
Lecz pragnienie kurczyło ich wnętrzności. Ołowiany posmak na podniebieniu, żar w płucach. Jeden z nich, nie mogąc przetrwać męki, jaką sprawiało wpatrywanie się w strumień biegnący w dolinie, oderwał się od towarzyszy i jął przemykać się w stronę dziwnym przypadkiem trzymającej się jeszcze chaty, sądząc, że znajdzie tam studnię, może jakąś kość niezupełnie ogryzioną...
Słońce już zachodziło. Armaty wroga milkły. Żołnierz podniósł się i na klęczkach czołgał się do chaty. Wreszcie i to mu za powoli,