Strona:Krwawe drogi.djvu/087

Ta strona została uwierzytelniona.

wskoczył więc i cwałem pobiegł. Gdy już celu dobiegał, stanął nagle i osłupiał.
Chata wyglądała jak sprzęt w chwili szału przez kogoś pogruchotany. Z dachu sterczały już tylko krokwie, belki ścian były powykrzywiane, okna wybite. Jednak nie ten obraz wstrzymał żołnierza, zobojętniałego na widoki wojny... Kilka kroków przed chałupą siedziało dwuletnie może dziecko w koszulinie, ogryzając jabłko. Dzieciak plecami opierał się o kloc do rąbania drzewa i zupełnie był pochłonięty jedzeniem. Nic go nie obchodziło, co się na strasznym świecie dzieje. Twarz miał rumianą i jasną, oczyma zgłodniałemi z rozkoszą oglądał jabłko, mocno zaciskając je w paluszkach. Naraz jabłko wyrwało się jednak z piąstek chłopca i potoczyło się o kilka kroków, aż zatrzymał je martwy już, głucho lśniący, podługowaty pocisk armatni. Chłopak wstał i z najżywszą szybkością potoczył się za jabłkiem. W pośpiechu wywrócił się i machnął kozła przez kulę, ale zaraz podniósł się i z uporem próbował złapać wymykające mu się z pod palców jabłko.
Żołnierz spoglądał w milczeniu, zapomniał nawet o głodzie i pragnieniu. Coś mu się widać przypomniało, bo się zadumał i oburącz oparłszy się na karabinie, jak na cepie, stał i patrzył a na spieczonej twarzy zjawił się uśmiech poczciwy i łzy gwałtem jęły się cisnąć do oczu.
— Hej cłeku! — hej dziciątko to nieboze, co se tak igra podle kuli armatniej, kiej kole