Strona:Krwawe drogi.djvu/089

Ta strona została uwierzytelniona.
ZWIERZĘTA

Leżał w błocie, rozrobieniem przez krew i deszcz. Nad nim świstały cieniutkie wici brzóz, oszczędzonych przez kule. Tu, w tym lasku brzozowym wrzał bowiem przed wieczorem bój na bagnety.
Ciężko ranny czuł na rozpalonej czaszce jakieś nieznośne brzemię i, żeby je strącić, poruszył głową, lecz wtedy zachrzęściały mu żebra i ból wpalił się we wnętrzności, niby rozżarzony nóż. Jęknął cicho i zarył twarzą w krwawem, ckliwem błocie, lecz brzemię owo zmniejszyło się: jedna bezwładna noga trupa, leżącego obok, ociężale zsunęła się z rozgorzałej głowy.
Pragnienie szczypało gardło, lecz okropniejszy był strach, żeby się ból nie ponowił. Przeto ranny leżał, myśląc tylko o tem, aby nie poruszyć rozdartego ciała i męki nie zwiększać. Zwolna świadomość jęła mętnieć, zdało się, iż nagle gaj przeraźliwie zawył, pod powiekami rozlała się parząca, czerwona łuna.
Stracił przytomność.
Błogie omdlenie przerwał mu ból okropniejszy nad wszystkie: jakby tysiąc świdrów wkręcało się w trzewia, zaś boleść najstraszniejsza promieniowała od lewego ramienia.