Strona:Krwawe drogi.djvu/090

Ta strona została uwierzytelniona.

Ranny charczał i zgrzytał. Niemoc pokrajanego ciała jęła się pod wpływem boleści przeradzać w nadludzki bunt. Zerwał głowę, strącił z niej drugą nogę trupa i padł twarzą w stronę lewej szczęki.
Ujrzał wtedy nad sobą siną twarz, nabrzmiałą, z obrzmiałemi kłaczkami włosów na szczękach.
Hyena ludzka.
Złodziej trupów latarką kieszonkową przyświecał sobie i, uklęknąwszy, wgniótł ramię leżącego w ziemię i z wysiłkiem zdzierał z palca ofiary pierścień. Zdawało się, że mu skruszy kość w środku palca. Odór wstrętny, słodkawy wionął z ust zdziercy w twarz bezbronnego.
Żołnierz syknął jak żmija i wbił w zbója wejrzenie pełne bezradnej nienawiści.
Wtem od pól przyniósł powiew wiatru jakiś szum i żywy ruch. Złodziej zgasił latarkę, skoczył na równe nogi i nadstawił uszu. Gdy ranny za moment podniósł powiekę, zobaczył w pobrzasku odległego pożaru już tylko wyolbrzymiały cień uciekającego.
Złodziej utonął w ciemności.
Świstały cichusieńko pręciki brzóz...
Naraz żołnierz doznał na czole dotknięcia czegoś miękkiego i chłodnego. Wzdluż czoła przesuwało się to od skroni do skroni, niby opaska rzeźwiąca i przynosząca ulgę. Ranny otworzył szparę oka. Nad nim stał pies, lizał go i obwąchiwał. Na grzbiecie zwierzęcia widniała jasna wstęga, na niej rysowały cienie kształty krzyża.