Strona:Krwawe drogi.djvu/091

Ta strona została uwierzytelniona.

Pies podniósł do góry wąski pysk i szczeknął: klaf, klaf!
Powąchał jeszcze rannego i, upewniwszy się, szczekał już bez przerwy: klaf, klaf, klaf!
Zołnierz omdlał, lecz gdy mu cierpienia wróciły przytomność, leżał już na noszach polowych wśród sanitaryuszów i jaskrawych płomieni latarni. Jeden z sanitaryuszów, człowiek o wejrzeniu obumarłem, brutalnie klął na swego kolegę, który w złości kopnął plączącego się mu pod nogami psa.
Łzy napełniły oczy rannego.
Nieludzkim wysiłkiem zerwał z palca pierścień i wręczył go chudemu sanitaryuszowi, szepcąc:
— To dla tego psa...
Trudno mu było rzecz wyjaśnić. Lecz ów człowiek o wejrzeniu obumarłem wziął pierścień i mruknął uspokajająco, na znak, że pojął.