dostrzegł nawet, że stróż podejrzliwie śmignął za nim spojrzeniem.
Biegł spiesznie, nerwowo. Twarz go paliła, piekły stopy. Wyschnięte wargi zwilżał od czasu do czasu językiem. Teraz już nie słyszał gwaru tłumu, nie podlegał ogólnemu zdenerwowaniu. Był sam. Nie pamiętał nawet, jak długo biegł. Dopiero, usiadłszy na ławce zauważył, że się znalazł w Alejach Ujazdowskich. Tłum przepływał, jakiś chmurny dzisiaj i cichy — ale Skiba był sam. Spojrzał na gałęzie lip, musnął okiem gwiazdy — i wstał z ławki. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Szarpnął się i pobiegł znowu: Piękną, Kruczą na Złotą — tam — do niej... może nie wyjechała... może coś doradzi...
Zastał jednak pannę Lunię. Traf, szczęśliwy traf, że nie wyjechała, jak zwykle, na letnisko do matki. Opuściło go uczucie czczej samotności. Od osoby panny, z jej policzków zarumienionych, płynęła zaciszna pociecha. Na chwilę zataiła się prawda, a miejsce jej zajęła rozkoszna złuda. Uczucie gwałtownej czułości przerwało tamę konwenansu, że przypadł do rąk panny, całując je z rzewnością.
— Panie Wacławie — szepnęła zmieszana.
— Idę na wojnę, panno Luniu... Luniu...
— Jezus Marya!
Zbladłszy, oparła się o ścianę, ale narzeczony pochwycił ją w ramiona, podtrzymał i tulił do siebie... Ocierał jej łzy, zcałowywał ustami, kołysał... aż panienka przestała płakać.
Strona:Krwawe drogi.djvu/094
Ta strona została uwierzytelniona.