Strona:Krwawe drogi.djvu/096

Ta strona została uwierzytelniona.

dział, że nie ucieknie, że musi pójść... W uszach zaczęła mu śpiewać pieśń sołdacka i nie dawała mu już spokoju. Kładąc się spać, nucił ją już półgłosem, z gorzką lubością:

Dziewki w sień
My za niemi
Hej — hej —

∗             ∗

Takie usposobienie trwało już stale, a gdy wdział mundur, nabrał przeświadczenia, że sołdaci, to co innego, a cywile co innego. I patrzył na cywilów mimowoli z góry, z pewną wzgardą i złośliwością. Nie zastanawiał się już i nie myślał o niczem, to nie do niego należało. Ten sam zakrzepły spokój zauważył w nieruchomych spojrzeniach współtowarzyszy. Nad nieobjętemi masami ziemistego mrowia zapanowała wola inna, obca i bezwzględna. „Jeden“ nie znaczył nic. I Skiba uczuł się zadowolony. Opieszała, beztroska i lekkomyślna obojętność tłumiła w nim myśli i uczucia osobiste. Jeśli nawet wyłoniło się jakieś uczucie, to on je sam lekceważył. W istocie swej nie był już sobą, ale kropelką krwi zbędną i nieważną. Po raz ostatni jeno, gdy ich ładowano do wagonu, złapała go za gardło żałość, a w głębi zalśniło poczucie winy czyjejś... zbrodni, dokonywanej na nim... Przez kogo?
Pytanie zamgliło się i utonęło w hulaszczym wrzasku tłumu, stłoczonego w wagonie. Roz-