Skiba znalazł się wśród obcych. Polaków porozdzielano grupami po rozmaitych kompaniach. Odczuł tę zmianę jako ulgę. Teraz nie drażniła go już polska mowa, której dźwięk nasycał go przedtem jakiemś gorzkiem naigrawaniem. Teraz mu nikt nie przeszkadzał zespolić się z przeznaczonem mu zadaniem, to znaczy, wykonywać automatycznie ruchy, bez znajomości ich celu i wartości. Coraz głębiej zapadał w grzęzawisko apatyi martwej i głuchej, jak przyroda. Nawet wrażliwość jego przystosowała się w ten sposób, iż odruchowo pomijał wszystko, coby mogło przypominać mu życie, albo wyrywać go z tępoty. Nie widział światła słonecznego, nie zatapiał wzroku w urocze, złociste futra źrałego owsa, z odrazą odwracał się od widoku rubasznie żartujących sołdatów. Dla rozkazów władzy miał obojętność, dla rozkoszy życia wzgardę. Stał się zły i ponury, jak chore zwierzę.
Zwolna zaczęły dochodzić słuchy o zbliżaniu się wojsk austryackich. Skiba dowiedział się o tem z radością: „Skończy się wreszcie ta nędzna sprawa“.
Pierwsze kule, które zaryły się w jego pobliżu, przyjął jak pocałunki śmierci. Uśmiechnął się do nich. Gdy rozkazano strzelać, opierał karabin na wysokim nasypie i pociągał cyngiel, mrucząc do kuli: „leć sobie, kędy wolisz — leć...“ Zagrzmiały armaty. Pociski rozsypywały się wokoło szańców, jak stada piekielnego robactwa, sycząc, gwiżdżąc, wyjąc. Skiba
Strona:Krwawe drogi.djvu/098
Ta strona została uwierzytelniona.