wysunął głowę w górę, pragnąc dojrzeć nieprzyjaciela, który przysunął się już blisko. W odległości pół kilometra zobaczył wtedy na łagodnem wzniesieniu małe, okrągłe gałki głów ludzkich, ruszające się i znikające naprzemian. Naraz ze strony rosyjskiej zagrzmiał strzał armatni, a jednocześnie stało się coś okropniejszego, niż wrażliwość jednostki potrafiłaby znieść. Z owego wzgórza wybuchnęła chmura pyłu, błota, grud ziemi, rąk ludzkich, nóg i głów. Równocześnie poczuł Skiba ból w ramieniu, jakby go ktoś uderzył kamieniem. Zsunął się do rowu. Ból zniknął, ale prawa ręka była nieruchoma. Usiadł zatem, oczekując, co będzie dalej, czy mu jeszcze każą coś robić, czy go już zostawią w spokoju? Z naprężoną uwagą wsłuchiwał się w wycie przelatujących pocisków. Wtedy usłyszał wśród straszliwego ryku i wirgotu dziki wrzask, krótki i śmiertelny. Szrapnel trafił w pierś sołdata, znajdującego się o kilkanaście kroków i wybuchając, rozszarpał go na strzępy. Krew obluzgała twarz Skiby. Wówczas sołdaci powyskakiwali na długości całego rowu strzeleckiego i w obłąkanym bezładzie jęli uciekać. Ale zanim zdołali przebiedz parę kroków, już leżeli na ziemi, wgniatani w nią przez stalowe żądła kul.
Skiba nie ruszył się. Patrzył i słuchał. Nagle, o cztery kroki od niego zakopał się w ziemię drugi szrapnel. — No, ta kluseczka dla mnie — pomyślało się Skibie. Ale gwiżdżący gad sam zatruł się widocznie
Strona:Krwawe drogi.djvu/099
Ta strona została uwierzytelniona.