swoją wściekłością i nie pękł. Jeszcze syknął i zdechł.
Po jakimś czasie strzały umilkły. Skiba lewą ręką dobrał się do torby, wyjął papierosa i zapalił. Cisza zaległa rowy śmiertelne. Czekał. Sam nie umiałby określić, na co czekał, ale miał nieomylne przeczucie, że teraz musi się coś stać. Stan oczekiwania był tak wyraźny, jak rozkaz. Czekał tak przez czas nieokreślony, może minut kilka, może całe godziny. Wkońcu sen zaczął go morzyć. Potem wydało mu się, że słyszy głosy. Uniósł nieco powieki. Snuły się przy nim jakieś postacie.
Usłyszał słowa:
— Zemdlał.
— Nic mu nie będzie, kość nienaruszona.
— Bogu dzięki.
Skiba uczuł dojmujący ból w ramieniu i krzyknął:
— Won!
Tamci dwaj roześmiali się.
— Nie bój się, trzeba opatrzeć, głupi Moskal.
— Ja Polak — z Warszawy.
— My z Krakowa.
— Bracia! — szepnął Skiba, uśmiechając się po raz pierwszy od nieskończenie długiego czasu.
Strona:Krwawe drogi.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.