— Pietrek, jak mi bedzies gałązecki łomił, to ja ci gnaty poprzetroncam, obacys, pieronie jeden.
— I, to ja niechcący ino, matulu...
— Ja ci dam nie chcący, jaz ci spuknie...
Ale uwagę gospodyni zajął tymczasem inny przedmiot. Oto z drogi skręcił ku chałupie sołdat. Karabin przytrzymuje w jednej ręce, a w drugiej niesie jakąś bańkę dużych rozmiarów. Gospodyni, że to sołdaty teraz na wojnie to największe pany, uznała za stosowne pierwsza przemówić do żołnierza.
— Sołdat, a każ ty idzies?
— Ja k’tiebia.
— Pewnie ci sie gruszków zachciało, bo som dobre na podziw.
— Nu ładno. Można i gruszki — dawaj.
— Necie i jeszcze i ta tyz ładna.
— Spasibo, matuszka, a to sucho w gorle na wojnie, to i pojem.
— Ano na zdrowie. Cóż tam awstryjcy biją?
— A biut, czorty.
— Dacie im rady?
— Prawdu skazat’ — niet. Wot i chatu twoju mam zapalić, cztoby awstrijec tu nie miał gdzie spać.
— Jaką chatę?
— Twoju.
— Coś ty zwaryował, sołdat?
— Nikak niet. Wot i bańku z kierasinom ja imieju, żeby haraszo gorieło. Tak ty zabieraj ditia i idi procz.
Strona:Krwawe drogi.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.