Strona:Krwawe drogi.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

rzył z karabinu i krzyknął: „ruki w wierch!“ Sztab, sądząc, że został osaczony, zdał się. Świderski wyprowadził z chałupy gromadkę jeńców i zawrócił ku swoim. Po drodze pozbierał jeszcze kilkunastu prostych sołdatów, którzy, widząc „naczalstwo“ w niewoli, poddawali się skwapliwie. I tak jeden żołnierz, wpadłszy w pułapkę, nietylko wydostał się z niej, ale wrócił do pułku z jeńcami i to nie byle jakimi. Za ten czyn otrzymał medal złoty, list pochwalny i został przez Piłsudskiego mianowany z kaprala — oficerem.
Właśnie zatem rozmyślałem nad radosnem pięknem życia polskiego bohaterstwa w Legionach, gdy jakby na falach księżycowych spłynęła ku mnie wzniosła melodya, żaląca się na swój smutek słowami bardzo żałosnemi: „my już bez skargi nie znamy śpiewu“. Śpiewały je usta niewieście szczerze i naturalnie, jak prawdziwą modlitwę i skargę.
Siłą kontrastu zastanowiło mnie przeciwieństwo między tem wrażeniem tragicznej pieśni, pełnej łez, bólu i beznadziejnego cierpienia, którego końca nie widzi się — a bujnością życia, bijącego z opowiadań legionistów. W tamtej pieśni mrok, rozpacz, nieutulona, niemal schorzała rozpacz — tu zaś w szeregach bogactwo życia, radosna ufność, wiara w przyszłość; tam, w tej pieśni, śpiewanej przez ludzi żyjących zdala od walki — przeszłość okrutna, bolesna, niewolna, zaś w szeregach, gdzie śmierć czycha każdej chwili — teraźniejszość, ufająca w swą przyszłość, mło-