ludzkie i niby gołębica lotna płynęła w lazury przestworów. Słowa modlitwy nie były niczem jeno szczeblami, po których pięła się jaźń jego wyżej i wyżej ku cudownej, skończonej beztrosce i niepamięci bytu, aż zawisła w toni słonecznej szczęśliwości, ogromnie cicha, jasna, wyanielona.
— Aniele stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój... — szeptały usta w dziecięcem błaganiu, i ów anioł dobry, z miłości i tęsknoty do Boga zrodzony, przysłonił mu świat gazą gwiaździstą, i niósł go w etery podniebne, gdzie oddychał tchnieniem boskości.
Na to wszedł do celi rosły chłop, nazwiskiem Włyka, co dzielił z nim ciasną tę klitkę.
Ksiądz nie usłyszał go, nie widział. Żachnął się dopiero, gdy Włyka położył mu dłoń na ramieniu.
— Jegomościnku — zatrąbił mu w ucho. — Czas na sąd. Wnetki nas zawołają.
Staruszek przeżegnał się i dźwignął na nogi. A chłop, wielce nachmurzony, taką przybrał minę, jakby chciał z czemś
Strona:Księżyna (Wierzbiński).djvu/015
Ta strona została uwierzytelniona.