Strona:Księżyna (Wierzbiński).djvu/018

Ta strona została uwierzytelniona.

Księżyna wysunął się na czoło, przystanął u wejścia do gmachu sądowego i począł lustrować oblicza towarzyszy, rzucając tu i owdzie słowo otuchy. A najczęściej powtarzał głosem komendanta rozkaz:
— Głowa do góry! Polska na was patrzy...
Pochwycił te słowa Karol Libelt, krocząc na skazanie w gronie przyjaciół. Oblicze jego ogromne, bardzo szpetne a przedziwnie sympatyczne, zajaśniało jakby lampą Aladyna iluminowane. W bezmiernem wzruszeniu pochwycił ręce staruszka i potrząsł niemi gwałtownie, bez słowa. Poprzez uśmiech ten przemówiły do siebie dwa potężne serca polskie, płonące jak krzew ognisty.
I fala oskarżonych wpłynęła do sieni i niebawem oblepiła ławy, wypełniające lwią część dużej, nudnej sali sądowej. Na przedzie niejako honorowe miejsce zajął Mierosławski w szamerowanej czamarce. Z jasną swą czupryną i skędzierzawioną brodą, szef wydawał sie tem, czem był w istocie: lotnym dialektykiem, ale nie aspirantem do generalskiej buławy. Obok