Raptem stało się coś niespodzianego, bo w uroczystą ciszę runęło głośne pytanie, niefrasobliwym brzmiące tonem:
— Co on mówi, ten Niemiec?
Głuchy księżyna, wisząc oczyma na wargach sędziego, odczuł snać, że jego odczytano nazwisko, i przechylił się wtył do Włyki. Przewodniczący umilkł, zwrócił twarz ku nim i oczy wszystkich skierowały się na księdza i chłopa, który wśród świątynnej ciszy odparł głośno:
— Skazali jegomościa na śmierć...
Lodowaty dreszcz przeszył całe zebranie, które skamieniało, zamarło w poczuciu grozy, wynurzającej się sinem widmem ze słowa: śmierć...
I zdało się, że czas stanął, skończył swój byt, a wszyscy czekają wejścia Śmierci...
Tymczasem chichot zasyczał cichuteńki, chochlikowy, zaczem podniósł się głos donośny na nutę bardzo dziwną, swobodną, chłopską, wesołą:
— A ja ci mówię, Włyka, że na Wielkanoc będziem wszyscy jedli święconkę doma...
Strona:Księżyna (Wierzbiński).djvu/021
Ta strona została uwierzytelniona.