Usłyszeli to wszyscy i niepojęte zdumienie stłumiło rozfalowane, czarne uczucia i skupiło się nad śnieżną głową księżyny.
Byłże to sen, złuda?!...
Nie!... Na Wielkanoc wszyscy jedli święconkę u siebie, wspominając ten moment, to słowo prorocze, co w grono zabitych na duchu skazańców padło jak blask gwiazdy złotej.
Pod koniec kwietnia nastały dni ciepłe, niemal czerwcowe. Zamróz wyparował ze zoranej gleby i wydzielały się z niej jędrne, niby korzenne zapachy, rozpływające się w wilgotnawej ciepłocie.
A po członkach starego księżyny przechodziły rwące drgawki i fale ogromnego znużenia paraliżowały wrodzoną ruchliwość, rozprzęgały go tak, iż w południe po obiedzie opadał w głąb trzcinowego fotelu, niby gałąź złamana, i zasypiał twardo z siwą głową na piersi zwieszoną.