rych, wysyłając do Pleszewa, błogosławił drżącemi rękami. A nazajutrz od rana wyzierał raz po raz z werandy na drogę od Kostrzyna w oczekiwaniu „nauczyciela narodu”.
Już we wsi dzwonili na południe, gdy zajechał pan Karol otwartym koczem z sąsiedztwa. Wziął w potężne ramiona drobną, białogłową figurkę księżyny, przycisnął do swego wielkiego serca drogiego towarzysza więziennego, którego wizerunek nosił głęboko w wirydażu duszy, i zaraz począł trąbić mu w ucho „nowiny”.
Ksiądz słuchał, pytał, bo wszystko go obchodziło, ale głównie troskał się o brać żołnierską, jakby o dzieci — o tych, co byli żywym wyrazem energji narodu i jego woli życia. Przytem dowiadywał się o ojca bernardyna, co w obozie pleszewskim pełnił funkcje kapelana, bo w gruncie rzeczy, lubo obcy uczuciu zazdrości, zazdrościł mu tej misji. Wcielał się zaś w nią zdaleka, tem więcej, że, jak mówił Libelt, Pleszewiacy mogli lada chwila być powołani do niesienia sukursu Miłosławiowi. A on tam z nimi nie był!
Strona:Księżyna (Wierzbiński).djvu/029
Ta strona została uwierzytelniona.