Tam żyją ludzie w kwiecie bladej krasy
i od ciężkiego świata mrą zdumieni.
A nikt nie widzi, w jak straszne grymasy
ten słodki uśmiech delikatnej rasy
w tych bezimiennych nocach się odmieni.
Gniecie ich ciężki upokorzeń głaz,
że służą rzeczom niemądrym bezmężnie,
a szaty na nich więdną niedołężnie,
a piękne ręce ich starzeją wczas.
A tłum się pcha jak kra, ich nie oszczędza,
choć wahający, słabi idą w świat, —
tylko psy trwożne, które się odpędza,
przez chwilę idą powoli w ich ślad.
Na łaskę stu siepaczom się oddali
i wrzeszczy na nich dzwon godzinnych drgnień;
kołują wolno dokoła szpitali,
czekając trwożnie na otwarcia dzień.
A tam jest śmierć. Nie ta, co to zamglona
już im w dzieciństwie pozdrowienia śpiewa,
śmierć mała, tak jak ją się tam zasiewa;
ich własna śmierć, niesłodka i zielona,
jak owoc wisi w nich, a nie dojrzewa.
Strona:Księga godzin (Rilke).djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.