wprawiać kazali do srebrnych grzebieni.
I nie jak władcy niebaczni na złoto,
co nigdy im nie zapachniało miło,
a których dumne życie się łączyło
z ambry, sandału, olejków pieszczotą.
Nie jak ów wschodni biały gosudár,
któremu prawo dały jakieś bogi;
on wszakże leżał, wynędzniały car,
czoło położył na kamienne progi
płacząc, — bo pośród tych rajów bez miar
nie miał swej własnej godziny ubogiej.
Nie jak panowie dawnych morskich miast,
troszczący się, jak rzeczywistość swoją
snem niezrównanych obrazów podwoją,
a znów obrazy prześcigną przez czas;
każdy jak w złoto płaszcza zawinięty
był w swoje miasto, niby liść zwiędnięty,
a białych skroni oddech cicho gasł...
To byli możni, co życie zmuszali,
by ciężkie było, ciepłe, pełne dali.
Ale dni przeszły już nad bogatymi,
bezpowrotności ich nikt się nie żali, —
lecz znów ubogich uczyń ubogimi.
Strona:Księga godzin (Rilke).djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.