Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/139

Ta strona została skorygowana.

— Nie mogę, — szepnęła Ruby z rozpaczą. — Nawet gdyby tak było, jak mówisz, to jednak niebo nie jest ziemią. Ja pragnę nadewszystko pozostać tutaj. Aniu, przecież jestem jeszcze taka młoda. Prawie wcale nie żyłam i prawie niczego nie doznałam. Tak ciężko walczyłam o życie — i nic mi to nie pomogło, muszę porzucić wszystko na czem mi zależy i pójść gdzie sroga śmierć zaprowadzi.
Anię ogarnęło nagłe przygnębienie. Rozumiała, że każda pociecha byłaby teraz kłamstwem, a to, co mówiła Ruby było istotną, rzeczywistą prawdą. Miała biedaczka porzucić to wszystko, co kochała. Wszystkie swe skarby musiała zostawić na ziemi, chociaż skarby te składały się przeważnie z jakichś nic nieznaczących drobnostek, lecz ona była do nich tak silnie przywiązana.
Ruby wsparła się na łokciu i spojrzała ku czystemu nieboskłonowi.
— Chcę żyć, — szepnęła drżącym głosem, — chcę żyć, jak żyją wszystkie dziewczęta, pragnę wyjść zamąż i mieć dzieci. Ja przecież tak dzieci kocham, Aniu. Tylko tobie to mówię szczerze, bo wiem, że ty jedna potrafisz mnie zrozumieć. Biedny Herbert. Bardzo mnie kocha i ja go także kocham. Tamci wszyscy byli właściwie niczem. Gdybym mogła żyć zostałabym jego żoną i byłabym taka szczęśliwa!
Głowa jej opadła znowu, a z piersi dobyło się gorzkie łkanie. Ania ujęła delikatnie jej rękę. Zdawało się, że ta niema pieszczota sprawiła Ruby większą ulgę, niż wszelkie wypowiadane słowa. Uspokoiła się nieco i przestała szlochać.