— Zapytam, jak ją tylko zobaczę, — rzekł Tadzio, uspokojony już prawie zupełnie.
— Tadziu! Ani mi się waż! — zawołała Ania, zorjentowawszy się nagle w popełnionym błędzie.
— Przecież sama mi kazałaś, — zaprotestował Tadzio, patrząc na nią z niedowierzaniem.
— Już najwyższy czas, żebyś poszedł do łóżka, — oznajmiła Ania z powagą, pragnąc w tej chwili przerwać niemiły temat rozmowy.
Ulokowawszy Tadzia w łóżeczku i wysłuchawszy długiego pacierza, Ania zeszła na dół i wolnym krokiem poczęła iść wąską ścieżką w stronę lasu. Przysiadła nad brzegiem strumyka, zapatrzona w srebrzystą tarczę księżyca, i zasłuchana w ciche szmery mknących przed siebie fal. Wzrok jej zawisł na wartkim prądzie unoszonej wody, która cichym swym pluskiem zdawała się wtórować powiewowi lekkiego wieczornego wietrzyka. Ania zawsze bardzo kochała strumyk. Wiele marzeń dziecięcych łączyła z bystremi jego falami podczas owych dni, które już dawno minęły. Niejednokrotnie w latach swego dzieciństwa przepędzała na marzeniach całe godziny tutaj właśnie, nad brzegiem. Wówczas to w wyobraźni płynęła wątłą łodzią po niezmierzonych obszarach dalekich mórz i chwilami dostrzegała w oddali wybrzeże upragnionej Krainy Czarów, do której nigdy dotrzeć nie mogła. W godzinach marzeń była bogatszą, niż w rzeczywistości, bo wtedy nieziemskie skarby spływały na ziemię, a ona spoglądała na nie rozjaśnionym wzrokiem i dotykała ich drżącemi palcami.
Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.