Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/181

Ta strona została skorygowana.

ny wieczór, prawda? Wyobraź sobie, że rano znalazłam kilka fiołków pod tamtem drzewem. Zdawało mi się, że odkryłam kopalnię złota.
— Ty stale odkrywasz kopalnie złota, — szepnął Gilbert, jakby w tej chwili zajęty był innemi myślami.
— Może poszukamy jeszcze fiołków, — zaproponowała Ania porywczo. — Zawołam Izę, żeby nam pomogła.
— Zostaw w spokoju Izę i fiołki, — przerwał Gilbert, ujmując jej dłoń, która drżała nieco. — Aniu, muszę ci coś powiedzieć.
— O, proszę cię, nie mów, — zawołała Ania błagalnie.
— Muszę. Dłużej już nie wytrzymam. Aniu, przecież ja cię kocham! Chyba wiesz o tem. Nie umiem ci nawet powiedzieć, jak bardzo cię kocham. Przyrzeknij mi, że zostaniesz moją żoną.
— Nie mogę... — szepnęła Ania. — Gilbercie, przecież ty sam wszystko popsułeś.
— Czy wogóle ja cię choć trochę obchodzę? — zapytał Gilbert po chwili, wpatrzony w nią ustawicznie.
— Tak, ale całkiem inaczej. Obchodzisz mnie, jak przyjaciel, ale ja cię nie kocham.
— Jednak może się to kiedyś zmieni?
— Nie, nie wiem, — zawołała Ania, tłumiąc łzy. Chyba cię nigdy nie pokocham w ten sposób. Lepiej nie mówmy o tem.
Nastała chwila przykrego milczenia i Ania odważyła się wreszcie podnieść w górę głowę. Twarz Gilberta była śmiertelnie blada, a w oczach... Ania