ci rodziców zabrali je państwo Thomas, którzy własnych dzieci nie mieli.
— Widzi pani, że żyję jeszcze, — uśmiechnęła się Ania, — bo to ja właśnie jestem dzieckiem Shirleyów.
— Co pani mówi? Ależ pani wyrosła! — zawołała kobieta, nie wierząc własnym oczom. — Proszę, niech panie wejdą, chciałabym przyjrzeć się pani bliżej. Teraz dopiero widzę szalone podobieństwo. Ma pani cerę ojca, włosy także miał rude. Oczy i usta zupełnie przypominają matkę, zresztą była kiedyś bardzo ładna. Moja córka chodziła do jej szkoły i była w niej nazabój zakochana. Rodzice pani pochowani zostali w jednej mogile, a okoliczni nauczyciele wystawili im bardzo ładny pomnik. Proszę, niechże panie wejdą.
— Czy pani pozwoli obejrzeć dom? — zapytała Ania.
— Oczywiście. Jeżeli to pani sprawi przyjemność... Łatwo go można obejrzeć, bo jest bardzo nieduży. Ustawicznie męczę mego męża, żeby wybudował nową kuchnię, lecz on się jakoś nie śpieszy. Tu jest salonik, a tam na górze dwa pokoje. Może pani wszystko dokładnie obejrzeć, ja tymczasem muszę zajrzeć do dziecka. Wiem tylko, że się pani urodziła w pokoju, wychodzącym na wschód, bo pamiętam, że matka pani lubiła patrzeć na wschód słońca. Kiedyś nawet mówiła mi, że się pani urodziła o świcie i blask pierwszych słonecznych promieni padł na pani twarzyczkę zaraz po pani przyjściu na świat.
Po wąskich schodkach wbiegła Ania do małego pokoiku na górze z sercem przepełnionem uczuciem
Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/185
Ta strona została skorygowana.