jest od dnia przybycia Ani na Zielone Wzgórze. Siedząc tak przy ogniu, cieszyła się już myślą, że jutro wieczorem Ania powróci do domu.
Nagle drzwi się otworzyły i stanęła przed nią Ania, trzymając w ręku pęk konwalij i fiołków.
— Ania! — zawołała Maryla uradowana.
Po raz pierwszy w życiu przyłapano ją właśnie w chwili największego rozmarzenia. Nie namyślając się dłużej, chwyciła dziewczynę w objęcia i przycisnęła ją mocno do piersi, całując jasne jej włosy.
— Byłam pewna, że przyjedziesz dopiero jutro wieczorem. Jakże się dostałaś z Carmody?
— Przyszłam pieszo. Jutro rano pocztyljon przywiezie mi rzeczy. Taka tęsknota ogarnęła mnie za domem, że postanowiłam zjawić się o dzień wcześniej. Prześliczny miałam spacer, to też zatrzymywałam się po drodze i zbierałam konwalje. W Dolinie Fiołków także spędziłam krótką chwilę. Powąchaj, Marylo, jak pachną.
Maryla zanurzyła twarz w pęku wonnego kwiecia, lecz w danej chwili bardziej była uradowana widokiem Ani, niż zapachem fiołków.
— Siadaj, dziecino, musisz być bardzo zmęczona. Zaraz ci przygotuję kolację.
— Księżyc cudnie zachodził za pagórkami, a żaby rechotały mi przez całą drogę. Strasznie lubię melodję żab, bo przypomina mi ona najprzyjemniejsze wieczory wiosenne za czasów dzieciństwa, a i ten wieczór, kiedy tu po raz pierwszy przybyłam. Marylo, czy ty go jeszcze pamiętasz?
— Oczywiście, — odparła Maryla cicho, — i na pewno nigdy go nie zapomnę.
Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/189
Ta strona została skorygowana.