Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/190

Ta strona została skorygowana.

— Właśnie wtedy żaby rechotały głośno w naszym stawie. Słuchałam ich melodji z okna mego pokoiku i przychodziło mi na myśl, że chwilami melodja ta jest wesoła, chwilami znów przepojona prawdziwym smutkiem. Strasznie się cieszę, że znowu jestem w domu. Wprawdzie bardzo lubię Redmond, a w Bolingbroke było naprawdę bardzo miło, ale Zielone Wzgórze to zawsze mój dom.
— Podobno Gilbert tego lata nie przyjedzie do Avonlea, — rzekła w pewnej chwili Maryla.
— Nie.
W tonie Ani było coś takiego, co Marylę zdziwiło. Spojrzała badawczo na swą wychowankę, lecz Ania właśnie w tej chwili stała ze spuszczoną głową, zajęta układaniem fiołków w wazonie.
— Zobacz jakie piękne, — rzekła pośpiesznie. — Rok kalendarzowy, to jak wielka książka życia. Wiosenne stronice zapisane są konwalją i fiołkami, letnie różami, jesienne czerwonemi liśćmi klonu, a zimowe jodłą i świerkiem.
— Jak Gilbertowi poszedł egzamin? — zapytała znowu Maryla.
— Doskonale! Został prymusem w swojej klasie. A gdzie bliźnięta i pani Linde?
— Małgorzata z Tolą poszły do pana Harrisona. Tadzio jest u Boulterów. Mam wrażenie, że już idzie.
Istotnie wpadł Tadzio, a ujrzawszy Anię, zatrzymał się, jak skamieniały na progu, poczem rzucił się do niej z okrzykiem radości.
— Aniu, jak to dobrze żeś przyjechała! Wyobraź sobie, że od jesieni urosłem o dwa cale. Pani Linde dzisiaj mnie mierzyła. Pozatem wypadł mi