Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/199

Ta strona została skorygowana.

syła mnie do pierwszorzędnego pensjonatu swej kuzynki w Prospect Point. Przybyłam tutaj dwa tygodnie temu. Jak zwykle przywiózł mnie ze stacji wuj Marek Miller swoim staroświeckim powozikiem. Wuj Marek jest szalenie miłym staruszkiem i dał mi podczas drogi garść czerwonych cukierków miętowych. Miętówki sprawiają na mnie wrażenie słodyczy, mających pewien związek z religją, bo jak byłam jeszcze małą dziewczynką, babcia Gordon częstowała mnie zawsze miętówkami w kościele. Pamiętam, że kiedyś zapytałam nawet, czy miętówki pachną świętością? Miętówek wuja Marka wołałam nie jeść, bo wyjął je przy mnie z kieszeni razem z kilku zardzewiałemi gwoździkami. Nie mogłam jednak robić mu przykrości, więc od czasu do czasu wyrzucałam je pojedyńczo na drogę. Gdy już nie miałam ani jednej, wuj Marek zauważył to i rzekł troskliwie: „Panno Izo, nie wolno zjadać odrazu wszystkich słodyczy, gotowa się pani rozchorować.
— Oprócz mnie, w pensjonacie kuzynki Emilji mieszka jeszcze pięć osób, cztery starsze panie i jeden młodzieniec. Z prawiej strony sąsiaduje ze mną pani Lili, która lubuje się w opowiadaniu o własnych swych dolegliwościach i najróżnorodniejszych chorobach. Gdy się tylko wymieni nazwę jakiejś choroby, ona zaraz kiwa głową i mówi z ubolewaniem: „Ach, doskonale to znam“. Potem oczywiście wylicza wszelkie objawy. Jerzy opowiada, że pewnego razu w obecności pani Lili wspomniał, o „ataksji ruchowej“, a ona naturalnie orzekła, że i to zna doskonale. Twierdzi, że przez dziesięć lat na to cho-