Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/207

Ta strona została skorygowana.

dawno o tem wszystkiem zapomniał. Od czasu do czasu pocieszała się, że właściwie z miłości nikt jeszcze nie umarł, czyli i w tym wypadku Gilbertowi nie groziło żadne specjalne niebezpieczeństwo. Życiu towarzyskiemu oddawał się tak, jak dawniej i był zawsze pełen werwy i humoru. Widocznie posiadał już takie usposobienie, nie umiał bowiem usychać z rozpaczy dlatego, że jakaś młoda dziewczyna nie darzyła go żadnem żywszem uczuciem. Częstokroć nawet, przysłuchując się wesołym jego rozmowom z Izą, Ania zaczynała się zastanawiać, czy nie myliła się, sądząc, że Gilbert był nią kiedyś tak bardzo zajęty.
Coprawda, coraz częściej znajdowali się tacy, którzy chętnie zajęliby wakujące miejsce Gilberta. Jednak Ania spoglądała na wszystkich tych kandydatów wyniośle, nie pragnąc tymczasem zastępcy. I teraz właśnie, spacerując po pustym parku, usiłowała utwierdzić się w tem mniemaniu.
Przepowiednia ciotki Jakóbiny spełniła się istotnie, bo nagle spadł rzęsisty deszcz i Ania, otworzywszy parasolkę, poczęła biec wąską aleją parkową. Znalazłszy się na ulicy portowej, przystanęła na chwilę, lecz nagle silny podmuch wiatru odwrócił trzymaną przez nią parasolkę. Anię ogarniała rozpacz. wymownych oczach i melodyjnym, miłym głosie.
— Czy mogę pani służyć moim parasolem?
Ania podniosła głowę. Przed nią stał ucieleśniony bohater jej marzeń, wysoki, piękny, o głębokich, wymownych oczach i melodyjnym miłym głosie.
— Dziękuję panu, — odpowiedziała zmieszana.
— Przejdźmy do tego małego pawilonu, — za-