Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/227

Ta strona została skorygowana.

Diana stała niespokojnie na środku pokoju w białej, ślubnej sukni. Czarne loki wysuwały się z pod upięcia białego, przejrzystego welonu. Zgodnie z umową z lat dziecięcych, Ania musiała dokonać upięcia tego welonu.
— Wszystko dzieje się tak, jak sobie dawniej wyobrażałam, gdy płakałam na samą myśl o twoim ślubie i koniecznem rozstaniu, — zaśmiała się po chwili. — Jesteś oblubienicą moich marzeń, Diano, w tym przezroczystym powiewnym welonie, a ja jestem twoją druchną. Lecz, niestety, nie mam bufiastych rękawów, chociaż te, oszyte koronką, są może ładniejsze. Serce moje także niema zamiaru pękać i nie powiem, żebym nienawidziła Alfreda.
— Właściwie wcale się nie rozstajemy, — zaprotestowała Diana. — Nie wyjeżdżam zbyt daleko. Będziemy się kochały tak samo, jak dotychczas. Zawsze dotrzymywałyśmy przysięgi naszej przyjaźni, która powstała między nami już tak dawno.
— Tak. Dotrzymywałyśmy wierności. Piękna była nasza przyjaźń, Diano, nie zakłócona ani jedną sprzeczką, ani jednym powiewem chłodu, ani jednem złem słowem. Mam nadzieję, że i nadal tak przetrwa. Lecz wszystko musi jednak ulec pewnej zmianie. Ty będziesz miała już inne zainteresowania, a ja zostanę poza nawiasem twego życia. Ale takie jest życie, jak mówi pani Małgorzata. Właśnie przysyła ci przezemnie jedną ze swych najpiękniejszych haftowanych kołder. Zaznaczyła, że ja dostanę drugą, gdy będę wychodzić zamąż.
— Najprzykrzejsze to, że nie będę mogła być