Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/251

Ta strona została skorygowana.

— Jakto, przecież ja pana prawie nie znam, — zawołała Ania z oburzeniem.
— To się poznamy bliżej po ślubie, — oznajmił Szymon.
Ania zebrała całą swoją energję.
— Nie mam zamiaru zostać pańską żoną, — odparła z godnością.
— Potem może być zapóźno, — szepnął Szymon ostrzegawczo. — Jestem bardzo pracowity i mam już w banku trochę gotówki.
— Proszę ze mną o tem nie mówić! Skąd panu to przyszło do głowy? — Ania odzyskała swe wrodzone poczucie humoru i zaczęła już patrzeć na tę kwestję mniej poważnie.
— Ogromnie mi się pani spodobała i uważam, że jest pani bardzo zgrabna, — odezwał się Szymon po chwili. — Nie lubię leniwych kobiet. Niech się pani nad tem zastanowi. Ja swego postanowienia nie zmienię. Ale teraz muszę już iść, trzeba wydoić krowy.
Z dawnych marzeń Ani o romantycznych oświadczynach, w ciągu ostatnich lat nie pozostało ani śladu. Dzięki temu i teraz mogła patrzeć na tę propozycję ze strony humorystycznej, nie doznając żadnego wewnętrznego bólu. Podrzeźniając Szymona, opowiedziała tego samego wieczoru o wszystkiem pannie Janinie i obie uśmiały się serdecznie.
Pewnego popołudnia, na kilka dni przed wyjazdem Ani z Valley Road, do Zacisza przybiegł zdyszany Aleksander, służący państwa Douglas i zwrócił się z pośpiechem do Janiny.